piątek, 3 września 2010

お久しぶり

Ohisashiburi, czyli kopę lat. Wybaczcie, że tyle czasu nic to nie pisałam, ale ostatnie trzy tygodnie były dość intensywne i nie bardzo miałam czas i siły, żeby tutaj pisać co się i mnie dzieje. Dzisiaj mam zamiar w skrócie telegraficznym wypisać co mniej więcej porabiałam od połowy sierpnia do dziś. Będzie to naprawdę bardzo skrótowe, więc resztę opowiem Wam po powrocie do Polski. Już niecałe trzy tygodnie tylko mi zostały. Czas jeszcze nigdy w życiu nie biegł tak szybko jak w ciągu ostatniego miesiąca.

A teraz skrót w punktach:

* Inception w japońskim kinie. Film rewelacja oczywiście. Fotele mega wygodne i do tego popcorn na słodko! Taki popcorn to mogłabym jeść codziennie. :D

* Kaitenzushi Póki co mój pierwszy i ostatni raz kiedy miałam okazję jeść sushi w restauracji. :P Świetna sprawa. Wszystko świeże i pyszne. Pan przygotowujący sushi przesympatyczny. Gawędził sobie z nami (poszliśmy z ludźmi z grupy i jedną nauczycielką) cały czas praktycznie. I oczywiście relatywnie taniej niż w Polsce.

* Hanabi taikai numero 4 - moje ostatnie sztuczne ognie w Japonii. Nie tak piękne jak ver 3, ale za to poszłam tym razem w 6 osób z ziomkami z grupy, więc było przesympatycznie. I pierwszy raz oglądałam sztuczne ognie na stojąco.

*kolejny wykład z historii - tym razem się zawiodłam. Nie było już takich fajerwerków jak za pierwszym razem. Ale to może wynikać z tego, że Nagai-sensei podpadł mi kilka razy i teraz jestem trochę do niego uprzedzona.

*wycieszka do Sagamihary do baru Ryouheia - cóż mogę rzec - brak mi słów, tak świetnie się bawiłam. Po raz kolejny pomyślałam sobie, że nie żałuję ani minuty, ani sekundy spędzonej na żmudnej nauce w ciągu tych długich pięciu lat. Opłaciło się. Tylko po to żeby móc bezproblemowo porozmawiać sobie o wszystkim i o niczym ze swoim największym japońskim idolem. Naprawdę po tym spotkaniu uwierzyłam, że mój poziom japońskiego jest już całkiem zadowalający. Mam nadzieję, że już wkrótce znowu uda mi się choć trochę pogadać z Ryouheiem i może też z innymi tancerzami. Ale to się okaże już niedługo.

*festiwal hip-hopowy B-BOY PARK 2010 w Shibui - tam trafiłyśmy z Karoliną przez kompletny przypadek. Poszłyśmy sobie na spacer do parku Yoyogi i jak z niego wychodziłyśmy usłyszałyśmy muzykę. Ja cierpiąca na ciągły niedosyt muzyki, przyjaciół i imprez oczywiście od razu namówiłam Karolinę, żebyśmy chociaż zerknęły co tam się dzieje. I z tego zerkania wyszło nam kilka ładnych godzin spędzonych na słuchaniu najróżniejszych japońskich MC, a na koniec nawet obejrzałyśmy sobie bitwę tancerzy. Żyć nie umierać w tym mieście.

*purikura - czyli wielka pasja młodych japonek. To są te automaty do robienia sobie przesłodkich maksymalnie wyretuszowanych zdjęć. Całkiem fajna sprawa, ale póki co tylko ten jeden raz sobie na to pozwoliłam. Muszę się ogarnąć i znowu z kimś pójść.

*obiad w koreańskiej knajpie - wszyscy mówią, że koreańska kuchnia jest taka strasznie ostra i w ogóle, więc trochę się bałam, że nie bardzo będę miała co tam jeść. Ale okazało się, że jest dużo potraw kompletnie nieostrych, a te które miały być takie strasznie ostre, były na tyle łagodne, że nawet ja byłam w stanie je zjeść. :)

*REDLINE - japoński film animowany, który wchodzi do kin tutaj dopiero za miesiąc. Jeśli jakimś cudem trafi do Polski to polecam go wszystkim ludziom lubiącym animacje. Był to specjalny pokaz dla studentów z wymiany odbywający się w jakiejś tokijskiej szkole filmowej. Po pokazie został przeprowadzony wywiad z chętnymi. Jakoś tak się dziwnie złożyło, że ja też się znalazłam wśród małej grupki ochotników. Sama nie wiem czemu. W każdym bądź razie relacja znalazła się potem na największym japońskim portalu o tematyce filmowej. Link tutaj. :)

*kanji tesuto - w końcu udało mi się zaliczyć test ze znaków! 89%! Nic to nie zmienia jeśli chodzi o naukę, ale satysfakcję mam. :D

*zapisałam się do fanklubu Ryouheia - tak wiem, jestem wariatem, ale nic na to nie poradzę. :P

Resztę napiszę potem, bo muszę zjeść lunch teraz. :(

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Zaległości

Wybaczcie, że ostatnio nic nie piszę, ale ostatnio ciągle coś się dzieje. Mam tyle rzeczy do opowiedzenia Wam, że nie wiem od czego zacząć. Może napiszę tylko, że Japonia jest krajem kompletnie magicznym. Już kilkukrotnie usłyszałam, że moim przeznaczeniem jest tutaj mieszkać. Niestety jest to niemożliwe, ale cóż. Cieszę się każdą chwilą, którą tutaj mam, a chwil tych jest już coraz mniej. Za miesiąc będę już znowu w Polsce. Nie wierzę, że czas potrafi biec aż tak szybko. Teraz już będę kończyć, bo jestem strasznie padnięta. Mam nadzieję, że jakoś w ciągu tego tygodnia się zmobilizuję, żeby napisać coś dłuższego...

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Hanabi, ver.3.0 i mocne postanowienie

Tak jest, Kochani, po raz kolejny udało mi się wybrać na pokaz sztucznych ogni. Tym razem było to Toukyou-wan hanabi taikai, czyli pokaz sztucznych ogni w Zatoce Tokijskiej. Ale to był sobotni wieczór. A sobotnie popołudnie też było niczego sobie, ponieważ najpierw wybraliśmy się z Yasem na spacer po Shibui i Harajuku, a następnie udaliśmy się do Roppongi, czyli dzielnicy niezwykle popularnej wśród obcokrajowców. Ja już półtora miesiąca mieszkam w Tokio, a jeszcze do Roppongi nie zawitałam. A teraz wiem, że jeszcze co najmniej dwa razy się tam wybiorę. Yasu miał genialny pomysł, żeby wjechać na 52 piętro drapacza chmur o wdzięcznej nazwie Roppongi Hills, abym sobie zobaczyła panoramę Tokio. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam Tokio z wysokości 270m. Coś pięknego. W końcu odczułam jak ogromne jest to miasto. To było wręcz przytłaczające. W którą stronę nie spojrzysz widzisz morze budynków ciągnące się aż po horyzont. Z resztą sami zobaczcie:



Poniżej słynna Tokyo Tower, do której muszę się w końcu wybrać.



I moje zboczenie, a zarazem kolejny powód dla którego niedługo znów zawitam w Roppongi – teatr Blue Man Group.



Trochę czasu się nam zeszło na podziwianiu panoramy Tokio, więc następnie udaliśmy się prosto na pokaz sztucznych ogni. Jak to dobrze, że umówiłam się z Japończykiem – kompletnie niczym się nie musiałam przejmować, jaką linią metra trzeba jechać, gdzie pójść, żeby było wszystko dobrze widać. Gdzie kupić coś do jedzenia. Pełen luz. Około 17:30 znaleźliśmy sobie miejsce, zostawiliśmy tam część rzeczy (takie coś wchodzi w grę chyba tylko w Japonii) i poszliśmy kupić coś do jedzenia. Padło na yakitori, czyli grillowanego kurczaka. Teoretycznie. Bo w praktyce to oprócz kurczaka miałam okazję zjeść też tan, czyli grillowany język krowy – nie wiem jak się na to po polsku mówi. Ozorki? W każdym bądź razie każdy z pięciu rodzajów mięsa był bardzo smaczny. Jak kiedyś przyjedziecie do Japonii to najlepiej nie pytajcie co dostaliście na talerzu tylko najpierw spróbujcie czy Wam smakuje, a potem dowiedzcie się co jedliście. Ja nie mam z tym żadnych oporów, więc zawsze pytam co jem, ale jestem pierwszą taką osobą tutaj u mojej host family. Do tej pory każda dziewczyna czegoś tam w ogóle nie chciała wziąć do ust. Jak to dobrze, że mi żadne jedzenie nie jest straszne. Dzięki temu mogę poznać wiele twarzy Japonii, bo tak naprawdę życie Japończyków w dużej mierze kręci się wokół jedzenia. Ale wyszła mi tu jakaś dygresja, a ja przecież o fajerwerkach miałam pisać. A fajerwerki tym razem były wprost obłędne. Znacznie piękniejsze niż wszystkie które widziałam do tej pory. Nie wiem czy to przez to, że w piątek przeżyłam jedne z najcudowniejszych chwil w moim życiu czy jak, ale naprawdę tym razem sztuczne ognie ścięły mnie z nóg. Napstrykałam tyle zdjęć ile tylko mogłam, ale niestety nie oddają one w żaden sposób piękna widzianego własnymi oczami. Już tata-san mówi na mnie hanabi-onna, czyli kobieta sztucznych ogni, przez to, że za każdym razem się tak nimi zachwycam. Ale zobaczcie, czyż nie są piękne?







Po fajerwerkach miałam jeszcze okazję zobaczyć jeden z najbardziej urzekających widoków Tokio czyli Rainbow Bridge nocą. To ten sam most, który przeszłam cały na piechotę podczas wycieczki do Odaiby. Chyba wtedy napisałam nawet, że marzę o tym, żeby zobaczyć go po zachodzie słońca. No i w sobotę mi się udało. A wyglądało to mniej więcej tak:



Jak dla mnie miejskie piękno w czystej postaci.

Jak więc widzicie sobota była kontynuacją rewelacyjnego piątku i tutaj rodzi się moje postanowienie. A mianowicie, postanowiłam, że przez mój pozostały pobyt w Tokio nie będę się na nic skarżyła i na nic narzekała. Zbyt wielkie szczęście mnie spotkało w tym tygodniu, żebym mogła sobie pozwolić na luksus narzekania. [teraz jak to piszę to zastanawiam się, czy abym przypadkiem już o tym nie pisała w moim poprzednim poście bez ładu i składu] W każdym bądź razie co by się nie działo już na nic nie będę narzekać. Co więcej nie zamierzam się niczym przejmować. Jak się pojawią jakieś nowe dziwaczne zasady w szkole to po prostu sobie przypomnę piątek 13-go sierpnia i nic mi nie będzie przeszkadzało. Mam zamiar żyć jak najdłużej na całej pozytywnej energii, którą zdobyłam w piątek. I myślę, że naprawdę może się mi to udać.

piątek, 13 sierpnia 2010

幸せ -SZCZĘSCIE

Moi Drodzy!

Dziś był mój najlepszy dzień od kiedy zawitałam w japońskie progi. Nie wiem który to już raz piszę coś takiego, ale uwierzcie mi, że tym razem jestem na kompletnie innym poziomie szczęścia niż byłam dotychczas.

Oczywiście od początku zakładałam, że dzisiaj musi być świetny dzień, ale rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Ale po kolei. Po zajęciach spotkałam się z Yasem o 18 na dworcu Shinjuku. Mieliśmy trochę czasu, więc poszliśmy na kawę. Super się nam gadało. Bez porównania lepiej w stosunku do tego co było, kiedy się poznaliśmy w Warszawie. Dwa światy po prostu. A później się zaczęło. O 18:30 dotarliśmy na 7 piętro budynku Lumine 2, gdzie znajduje się Lumine the Yoshimoto, czyli "teatr". Nie wiem czy to najodpowiedniejsze określenie. Ogólnie to występują tam głównie kabareciarze. No ale już nieważne. Dzisiejszy event polegał na połączeniu sił popularnych kabareciarzy z rewelacyjnymi tancerzami. Co ciekawe ja znałam wszystkich tancerzy i żadnego kabareciarza, natomiast Yasu znał większość kabareciarzy i tylko Hitoriego (mojego ulubieńca). Siedzieliśmy w rzędzie K, czyli niezbyt blisko, ale wszystko było widać bez problemów. Niestety był zakaz robienia zdjęć, więc nie udało mi się uwiecznić tego cudownego występu. Bo event był świetny od pierwszej do ostatniej sekundy. Szczerze mówiąc, zakładałam, że dla mnie ciekawy będzie tylko występ Hitoriego plus Sennina, którego również uwielbiam, ale było kompletnie inaczej. Każdy skecz był przezabawny. W każdym skeczu występowali razem tancerze i komicy. Oczywiście nie mogę powiedzieć, żebym rozumiała wszystkie żarty, które usłyszałam, bo nie jestem Japonką, ale większość była do ogarnięcia. A taniec?? BAJER! Wiedziałam, że wszyscy tancerze są świetni, ale żeby aż tak zapierało mi dech na ich widok?! Niesamowite. Nie będę opisywać wszystkich skeczy, bo byście się zanudzili na śmierć. Powiem tylko, że Hitori występował w skeczu jako Mario Bros. Wcześniej już widziałam go jako Mario w wersji z jego 7-letnim uczniem Tatsukim, ale dzisiejszy występ był jeszcze lepszy, bo brało w nim udział kilku komików, odgrywających rolę żółwia, bossa i księżniczki. Czad na całej linii.

A kiedy zbliżał się finałowy występ to najpierw komicy pojawili się na końcu sali i przeszli wzdłuż publiczności na scenę. Jak to zobaczyłam to już byłam w siódmym niebie, bo wiedziałam, że zaraz wyjdą tancerze i to wyjdą od mojej strony, a siedziałam prawie na samym brzegu. No i jak wyszli to udało mi się uścisnąć rękę Hitoriego!! Nikt z Was nie może sobie wyobrazić jakie to było szczęście dla mnie! Tak wiem, że jestem nienormalna, ale jak przez 2-3 lata się kogoś ubóstwia i wie, że ten ktoś mieszka na drugim końcu świata i nie ma się szans go zobaczyć to gdy przyjdzie taka szansa cały świat staje na głowie. Ja właśnie coś takiego wtedy przeżyłam. Normalnie miałam łzy w oczach. Później była rewelacyjna bitwa tancerze kontra komicy, która zakończyła się remisem. Gdyby to ode mnie zależało to oczywiście wygraliby tancerze. :D I później podziękowania, zapowiedzi następnych występów, premier płyt itd itp. A potem...

Potem zaczyna się coś w co do tej pory nie wierzę. Oczywiście marzyłam o tym żeby sobie zrobić zdjęcie z Hitorim. Ale kiedy wyszliśmy z sali do holu był tłum ludzi i ogólnie nie wiedziałam co się w ogóle dzieje. Więc stwierdziłam, że chcę iść do łazienki. Była mega kolejka, więc stwierdziłam, że wrócimy do holu i potem jeszcze raz pójdę. I kogo widzę na uboczy w holu?! Ryoheia!! [to jest prawdziwe jego imię, Hitori de Dekirumon to tylko jego pseudonim] No i Yasu mówi od razu: to chodź zrobisz sobie z nim zdjęcie! Przez chwilę się wahałam, ale raz się żyje, więc podeszłam do niego i się spytałam czy możemy zrobić sobie zdjęcie. I się zgodził!! Taki jest tego efekt:


Ładnie podziękowałam i udaliśmy się znowu w kierunku toalet. A przy toaletach stał mój tancerz numer dwa, czyli Koteishin Sennin, tancerz znany z teledysku Missy Elliot Ching-A-Ling, czy też Martina Solveiga C'est la Vie. Jak nie znacie to zobaczcie koniecznie. Sennin gadał z jakimiś fankami, więc oczywiście znowu nie chciałam podejść, ale Yasu mnie wypchnął do przodu i znowu się spytałam czy mogę sobie zrobić zdjęcie. I znowu usłyszałam tak!


Po zrobieniu zdjęcia Yasu zaczął rozmowę, mówiąc, że przyjechałam z Europy, z Polski i takie tam głupoty. No i sobie trochę pogadaliśmy o tym, że właśnie widziałam Sennina w teledyskach i, że ogólnie lubię japońskich tancerzy, a w szczególności Ryoheia. xD Spytaliśmy się też o następne jego występy i gościu spytał się mnie do kiedy jestem w Japonii, wyjął telefon i sprawdził wszystkie daty i mi je podał. Oczywiście powiedziałam, że na pewno przyjdę na kolejne eventy. Ogólnie bardzo miło się gadało. Podziękowałam za świetny występ i w końcu poszłam do łazienki. A jak wyszłam z toalety i pogadałam chwilę z Yasem jaka to jestem szczęśliwa, że tu przyszłam to znowu pojawił się Ryohei. No i Yasu znowu do mnie mówi, żebym do niego zagadała. A ja, że nie nie, wstydzę się i boję się, że zacznę jakieś głupoty opowiadać. Ale patrzę, że Sennin gada z Ryoheiem i wskazuje w moim kierunku. No w tym momencie oczywiście już nie było wyjścia i MUSIAŁAM z nim porozmawiać. Porozmawiać z człowiekiem, którego ubóstwiałam przez tyle czasu. Dalej w to nie wierzę. I sobie pogadaliśmy już teraz dokładnie nie pamiętam o czym. A, o tym czy był w Europie, powiedział, że najdalej był w Moskwie. Yasu oczywiście mu mówił, żeby przyjechał do Europy, ale to jest raczej mało prawdopodobne. Też się oczywiście spytaliśmy o kolejne eventy i przeszliśmy przy okazji do tematu jego bloga, którego ja oczywiście czytam. Nawet nawiązałam do jego wczorajszego posta, więc ogólnie było bardzo wesoło. A później powiedziałam, że na pewno jest bardzo zmęczony po całym występie i chce sobie wypocząć, a on mówi, że teraz jeszcze jedzie do swojego baru do pracy. Oczywiście musiałam powiedzieć, że wiem, że jest barmanem z jego bloga czy tam twittera. :D I się spytałam, czy mogę kiedyś tam przyjść. Powiedział, że pewnie tylko, że to jest poza Tokio. (tak jakby to miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie ;P) Znowu pogratulowałam występu i się pożegnaliśmy. Aż się cała trzęsłam ze szczęścia.

A idąc w kierunku windy trafiliśmy na jeszcze jednego tancerza, którego też znam i lubię - ISOPP. Stadardowe pytanie o zdjęcie - standardowa odpowiedź tak i efekt:


Z nim też chwilkę pogadaliśmy, że przyjechałam z Polski, że świetny występ itd. Ale to co od niego usłyszałam maksymalnie mnie zaskoczyło, ale jednocześnie ucieszyło. A mianowicie powiedział mi, że się rzucałam w oczy wśród publiczności, patrząc ze sceny. xD Kurczę, jakby nie patrzeć byłam tam jedynym białym człowiekiem, do tego jeszcze moja biała bluzka. Masakra. Wychodzi na to, że mnie obgadywali w trakcie występu. Uwielbiam ich! Wszystkich razem i każdego z osobna! Pewnie do września już nie będzie drugiego takiego dużego eventu jak dziś, ale mam zamiar chodzić na występy poszczególnych tancerzy kiedy tylko będę mogła. A do baru Ryoheia już się umówiłam z Yasem na przyszły piątek. Pojedziemy samochodem, więc nie będzie problemu potem z powrotem do domu. Mama-san już się zgodziła. Teraz jeszcze tylko muszę się dowiedzieć, czy Ryohei będzie w pracy wtedy, bo jak go nie będzie to nie ma sensu tam jechać. Nie śniło mi się nawet, że wybiorę się kiedyś do jego baru. Tak samo jak nie śniło mi się, że porozmawiam z nim twarzą w twarz. Zakładałam, że w końcu się odważę napisać komentarz na jego blogu po dzisiejszym występie, ale to było maksimum mojej odwagi. A tu taki dzień! Już kompletnie nie żałuję, że nie przyjechałam do Japonii rok temu. Nie żałuję ani minuty czasu, który poświęciłam na naukę japońskiego w ciągu tych pięciu długich lat. [a jeszcze kilka godzin temu mówiłam Yasowi, że jestem zazdrosna, że moi Koreańscy znajomi w ciągu roku mieszkania w Tokio doszli do tego samego poziomu japońskiego co ja w ciągu 5 lat nauki w Polsce] Jestem przeszczęśliwa, że przyjechałam tu w 2010 roku i, że w piątek 13-go sierpnia miałam okazję spełnić największe marzenie jakie dotychczas miałam.

Kocham moje życie. Życzę Wam, żeby mogło Was spotkać tyle szczęścia ile mnie spotkało dzisiaj.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Heh...

Dzisiaj poznaliśmy wyniki wczorajszego testu ze znaków. Oczywiście zgodnie z przewidywaniami nikt z naszego poziomu, ani z poziomów wyższych nie zaliczył. Ale zgadnijcie kto był najbliższy zaliczenia w całej szkole!

Oczywiście JA! 80%! A zaliczenie od 85%. Noż można się pochlastać.

Na każdym normalnym egzaminie jak się dostanie 80% to się zdaje. Ale oczywiście nie w Kudanie! Więc dalej będę się nudzić na banalnych zajęciach. I jeszcze ciekawsze jest to co się teraz stanie z naszą grupą. Nie pamiętam czy wcześniej o tym pisałam, ale w tym tygodniu moja grupa połączyła się z drugą grupą na tym samym poziomie i z 10 osób zrobiło się nas jakieś 16. Ale to nie koniec. Od przyszłego tygodnia ma dojść jeszcze 8 kolejnych osób i będzie nas 24!! Jak dzisiaj Nishimura-sensei powiedział o tym na zajęciach to ja oczywiście od razu wyjechałam z tekstem, że jak to jest niby możliwe. Powiedziałam, że ta szkoła zawsze karze przestrzegać swoich megasurowych zasad i jak ktoś zrobi coś niezgodnego z ich wizją to od razu ma problemy (historia Toshiko chociażby), a tu nagle sami łamią swoją zasadę, że w grupie nie może być więcej niż 20 osób. Aż specjalnie weszłam przed chwilą na stronę szkoły, żeby się upewnić i faktycznie jest napisane, że maksymalna liczba uczniów to 20. Do tego jeszcze dodałam, że oprócz tego, że uczniom będzie niewygodnie to przecież z punktu widzenia nauczyciela to też jest idiotyczna sytuacja, bo będzie mu ciężko prowadzić lekcje w takich warunkach. Sensei powiedział, że dobrze rozumie o co mi chodzi i że porozmawia z biurem, żeby jednak nas podzielili na dwie grupy. Mnie dziwi tylko jeszcze czemu ja jako jedyna zabrałam głos w tej sprawie. Na sali siedziało z 15 osób, ale jakoś nikt nie kwapił się do dyskusji. Albo ludzie nie potrafią walczyć o swoje, albo już dawno spisali te zajęcia na straty i przychodzą tylko dlatego, że muszą. Obstawiam, że ten drugi powód jest bardziej prawdopodobny.

No była jedna schiza. Ale to nie koniec atrakcji. Na przyszły tydzień umówiliśmy się całą grupą z naszą nauczycielką na sushi po zajęciach i wszystko było ok, a tu dzisiaj Suzuki-sensei mówi, że zasady szkoły zabraniają wychodzenia nauczycielom po zajęciach z uczniami. Do tej pory słyszałam tylko o tym, że nauczyciel nie może się wymieniać z uczniami numerem telefonu ani mailem, a tu jeszcze dochodzi zakaz spotykania się po zajęciach. No to wszyscy od razu załamka, bo bardzo lubimy tę nauczycielkę i naprawdę chcieliśmy z nią wyjść. Na szczęście sensei powiedziała, że po prostu "trafimy na siebie zupełnie przypadkowo" we wtorek w restauracji, czyli nie będziemy umówieni, ale przecież nikt nie może zabronić nam jedzenia w tej samej restauracji. Normalnie już po raz kolejny od kiedy tu przyjechałam czuję się jak gimnazjalistka, którą nigdy nie miałam okazji być. ;)

Ale żeby nie było, że dzisiaj tylko narzekam to pochwalę się, że udało mi się dzisiaj zakupić album Utady Hikaru (takiej bardzo popularnej tutaj piosenkarki, która w tym tygodniu ogłosiła, że na czas nieokreślony zawiesza karierę) za... 200 jenów, czyli 7 złotych! Pchli targ w szkole to jest to. xD

środa, 11 sierpnia 2010

Już za parę dni za dni parę...

...spełni się moje marzenie i zobaczę na żywo najlepszego tancerza na świecie (według mnie oczywiście)! Wczoraj udałam się po bilety na piątkowy event o wdzięcznej nazwie 『コント×ダンス=フューーージョン!!!!!』, czyli fuzja komików i tancerzy. Komików olewam, bo i tak pewnie nie zrozumiem o czym mówią, ale ci wszyscy tancerze.... Ach.... Już się nie mogę doczekać! Jeszcze tylko dwa dni. :D

Ja i bilety:


A później poszłam z koleżankami na okonomiyaki. Jak na pierwszy raz to poradziłyśmy sobie całkiem znośnie według mnie. Było smacznie a o to przecież chodzi. Wyglądało to mniej więcej tak:





Pycha!

Potem jeszcze tylko godzinka karaoke z Karoliną i powrót do domu, bo dzisiaj miałam test ze znaków i się musiałam trochę do niego pouczyć. Cóż mogę powiedzieć o tym teście. Nie był jakoś specjalnie trudny, ale podobno, żeby zaliczyć trzeba zdobyć 85%, więc szanse, że zdam są bardzo bliskie zera niestety. Ale szczerze mówiąc to już się tym nie przejmuje. Znaków tak czy siak uczę się codziennie, bo tutaj gdzie się nie spojrzy się je widzi. Sama czuję, że się ich już sporo nauczyłam, więc luz.

A za chwilę biorę się do pisania zaległego wypracowania, bo cały tydzień nie mogłam się do niego zabrać. Mam nadzieję, że dzisiaj się zmobilizuję i je skończę.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Prawdziwe wakacje

W ten weekend po raz pierwszy poczułam, że jest lato i ż jestem na wakacjach. Kompletnie zapomniałam o tym, że przyjechałam tu na kurs i cały weekend wypoczywałam.
W sobotę wybraliśmy się na Itabashi Hanabi Taitai, czyli pokaz sztucznych ogni. Mama-san pomogła mi się ubrać w yukatę, uczesała mnie i pożyczyła mi specjalny woreczek/koszyczek/torebkę idealnie pasującą do mojego stroju. Całe przygotowania zajęły sporo czasu, ale zdecydowanie było warto! Oto efekt:



Potem jeszcze tylko założyłam moje przepiękne geta i ruszyłam w drogę. Spotkaliśmy się na dworcu Ikebukuro i poszliśmy do szkoły Karoliny, bo to wyjście organizowała właśnie jej szkoła. Tłumu nie było, bo z 13 osób, które szły 4 osoby były znajomymi Karoliny i troje było nauczycielami. Ale to w sumie bez różnicy w ile osób się idzie przecież. Najczarniejszy moment był wtedy, kiedy nauczycielka powiedziała, że od dworca na miejsce pokazów trzeba iść jakieś 30 minut. Dramat, jeśli się ma na nogach prawdziwe geta. Ale byłam twarda i wytrzymałam całą drogę w obydwie strony. :) I pierwszy raz miałam okazję jechać w legendarnym zapchanym metrze. To był coś. Jak wcześniej pisałam, zawiodłam się na tokijskim metrze jeśli chodzi o ścisk. Tym razem tłum przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Do pierwszego pociągu w ogóle nie udało nam się wsiąść. Do drugiego jakoś się wcisnęliśmy i nawet nie było tak źle. Ale musieliśmy przejechać pięć stacji, a z każdą kolejną tłum gęstniał. Pod koniec trudno było złapać oddech. A podobno niektóre linie metra tak wyglądają co rano. Tutaj widok stacji, na której wysiedliśmy:



I ja z Karoliną w tłumie:



Później jeszcze tylko pół godziny wleczenia się w tłumie ludzi w yukatach, co nie było takim ciężkim przeżyciem, a potem półtorej godziny obłędnego pokazu. Powiem Wam, że jak się jest ubranym w yukatę to zupełnie inaczej się ogląda sztuczne ognie niż jak się jest w normalnym stroju. Nie wiem czemu, ale tak po prostu jest. Yukata po prostu pasuje do sztucznych ogni, a sztuczne ognie pasują do yukaty. Tym razem nie chciało mi się robić zdjęć, więc musicie mi uwierzyć na słowo, że było przepięknie. Prawdziwe japońskie lato.

W drodze powrotnej o dziwo nie było aż takiego ścisku w pociągu jak poprzednio i udało mi się bez większych problemów dotrzeć do domu. Tylko przez geta pod koniec zaczynałam rozważać opcję zdjęcia butów i wracania od dworca do domu na boso. Ale byłam twarda i doszłam w butach. Tylko kiedy je zdjęłam i weszłam na podłogę to podłoga wydała mi się miękka. Drewniana podłoga sprawiała wrażenie jakby była zrobiona z pluszu. Niesamowite uczucie, ale Mama-san mówi, że to normalne. Bałam się, że na drugi dzień będę miała straszne odciski, ale na szczęście tak nie było.
I tutaj zaczyna się niedziela. Pobudka o 5:45 i ruszam nad morze! Znaczy się nad Ocean Spokojny. ;) Droga zajmuje mnóstwo czasu, ale naprawdę było warto. Najpierw dwoma pociągami jechałam sama. Potem jechałyśmy razem z Karoliną, a następnie spotkaliśmy się z całą ekipą na dworcu Nishifunabashi w okolicach Chiby. W sumie było nas 7 osób. Czwórka z mojej grupy, Karolina, Koreańczyk i Japończyk.

Tutaj ładniejsza część naszej grupy:



Pojechaliśmy do Chiby i tam wsiedliśmy w pociąg jadący bezpośrednio do Onjuku, cudownego, malutkiego nadmorskiego miasteczka, którego podstawową zaletą jest to, że jest daleko od Tokio i nikomu nie chce się tam jeździć. Oczywiście nie znaczy to, że jest tam pusto, ale nie ma tam człowieka na człowieku tak to się dzieje na plażach, które według Japończyków są 1000 razy lepsze od Onjuku. Bo kiedy powiedziałam rodzicom-san, że jedziemy do Onjuku to musiałam się nasłuchać półgodzinnego wykładu Taty-sana o tym, że jest milion miejsc gdzie woda jest ładniejsza i widać rybki i w ogóle jest cudownie. I jak powiedziałam, że moi koledzy chcą surfować to oczywiście zaczął się cały wykład na temat tego gdzie jest mekka surferów i że tam powinniśmy koniecznie jechać. Na szczęście Mama-san jak zwykle mówiła, że pojedziemy tam gdzie się nam podoba i tyle. I całe szczęście, że wybraliśmy się akurat do Onjuku.
Jak wyszliśmy z dworca to zobaczyliśmy to:



A po kilkunastu minutach byliśmy już na plaży.



Ocean jest przepiękny, plaża jest duża, pogoda idealna na opalanie. Efekt jest taki, że teraz, w poniedziałek wieczorem, jestem czerwona jak rak, non stop się balsamuję i robię sobie okłady z lodu. Na zajęciach myślałam, że wyzionę ducha. A jutro pewnie nie będzie większej poprawy jeszcze. Ale wróćmy na plażę. Słoneczko, delikatny wiatr, gorący piasek… chce się żyć po prostu. I ta woda! Cieplutka, fale idealnej wysokości, żeby się w nich popluskać, ale nie żeby się utopić. Najfajniej było usiąść sobie na brzegu w płytkiej wodzie i czekać aż przyjdzie fala. Mogłabym tak siedzieć tam i nic nie robić przez cały tydzień. Dwaj kumple stwierdzili, że sobie tam przenocują i dopiero w poniedziałek wrócą do domu. Ale reszta wróciła w niedzielę. Kurczę, mam nadzieję, że uda nam się jeszcze raz tam pojechać niedługo, ale tym razem na dwa dni i z większą ekipą. Dworzec Onjuku wieczorową porą:



Ciężko było wrócić dzisiaj do szkolnej rzeczywistości, ale spotkała nas dzisiaj jedna miła niespodzianka. A mianowicie Nishimura-sensei powiedział, że w piątek zamiast wypracowania obejrzymy na zajęciach film o matsuri! :D Jak to dobrze, że go o to poprosiłam w piątek. Szczerze to się nie spodziewałam, że się zgodzi, a tu taki zaskoczenie. Zważywszy, że w piątek idę na występ Hitori de Dekirumona!!! Pierwszy raz w życiu zobaczę go na żywo! A co więcej idę z Yasem, czyli moim pierwszym japońskim przyjacielem, którego poznałam trzy lata temu w Warszawie i od tamtej pory zawsze ze sobą mailowaliśmy. Kiedy przyjechałam do Japonii rozmawiałam z nim tylko raz zaraz i ciągle czekałam kiedy się do mnie odezwie. A wczoraj podczas powrotu znad morza nagle do mnie zadzwonił! Szok! A jeszcze ważniejsze jest to, że przyjeżdża do Tokio i się możemy w końcu po tylu latach spotkać.

Niedziela to był mój dzień. Najlepszy z wszystkich jakie tu przeżyłam. A kolejny udany dzień na celowniku już w piątek. :D